Jurek z Norymbergi, Piotr z Pragi, Piotr Boniecki, dwa pokolenia Mężyków, trzy Dobrogostów, Vincenti i Stefan. Patrząc na historię cechu złotników można z niej wyczytać historię tłustych i chudych lat dawnego Lublina. W cechowych zwyczajach i prawach odbija się życie tych, z których pracowni wychodziły srebrne kubki, tace, piękne rękojeści szabel, wysadzane rubinami elementy końskich rzędów, pozłacane kielichy i monstrancje. Mistrzowie, towarzysze, czeladnicy, uczniowie… córki i wdów.
Lubelscy złotnicy byli bardzo ważną grupą społeczną, która w dawnych czasach cieszyła się wielkim poważaniem. Ważną i obok kuśnierzy najbogatszą. Najprawdopodobniej pierwszym był Bartosz Tasmar. Najprawdopodobniej z pochodzenia był Niemcem. Pewne jest to, że w 1415 roku osiadł w Lublinie. W tym samym roku został przyjęty do prawa miejskiego złotnik Piotr. Pięć lat po nich Piotr z Pragi. A bycie „przyjętym do prawa miejskiego” oznaczało między innymi posiadanie w mieście kamienicy lub placu.
Złotnicy i miasto
- Możliwe, że to właśnie oni byli pierwszymi, którzy tworzyli podwaliny lubelskiego złotnictwa, rozwiniętego zwłaszcza w XVI i XVII wieku - uważa prof. Irena Rolska, pracownik naukowy Instytutu Historii Sztuki KUL, która cechowi lubelskich złotników poświęciła swoją rozprawę doktorką. A jej wydanie książkowe było pierwszą monografią poświęconą tym rzemieślnikom.
Autorka podkreśla, że mówiąc o historii powstania i rozwoju rzemiosła trzeba ją łączyć z historią miasta. - Fakt, że Jagiełło nadał przywilej handlu, że ustanowiono jarmarki, Lublinowi przybywało mieszkańców i przyjezdnych, to wszystko wpłynęło na rozwój rzemiosła.
Z zachowanych dokumentów wiemy, że w 1524 roku w Lublinie było trzech mistrzów złotników, w latach 1552-1558 już ośmiu. W ostatnich latach XVI wieku pracowni złotniczych było piętnaście. Na przełomie XVI i XVII wieku na 37 nowych obywateli Lublina reprezentujących zawody artystyczne 27 było złotnikami.
Cechy cechu
- Najprawdopodobniej na początku XVI wieku lubelscy złotnicy mogli tworzyć stowarzyszenie podległe korporacji krakowskiej, które dbało o ich interesy. Według zachowanych źródeł lubelski cech, bardzo potrzebny w dobie ożywienia gospodarczego w mieście otrzymał przywileje królewskie w 1566 roku. W XV i XVI wieku istniał już ogromny rynek zbytu na produkowane przedmioty codziennego użytku jak i na przedmioty zbytkowe. Szczyt rozwoju lubelskiego złotnictwa miał związek z sytuacją polityczną miasta, a konkretnie utworzeniem Trybunału Koronnego i organizacją w naszym mieście sejmików szlacheckich. Ich uczestnicy z pewnością byli odbiorcami wyrobów produkowanych przez miejscowych rzemieślników. Także złotników - tłumaczy pani profesor pytana o złote czasy dla złotników i początki ich korporacji.
Skąd się brali złotnicy
Zapewne byli to kilku- może 10-letni chłopcy. Szli do mistrza na parę tygodni na próbę. Kiedy mistrz uznawał, że kandydat na ucznia nadaje się do nauki, zapisywał go w cechu i płacił 15 groszy.
Mistrz mógł mieć paru uczniów. W księdze cechowej zapisywano dane o pochodzeniu chłopaka łącznie z informacjami z jego tak zwanego listu urodzenia. To dokument, który wówczas wydawała rada miejska. Potwierdzał on, że dziecko było urodzone w prawnym małżeństwie, mówił o jego rodzinie i wyznaniu.
- Chłopiec od tego momentu miał przed sobą od trzech do sześciu lat spędzonych nie tylko w zakładzie mistrza, ale i w jego rodzinie, bo zgodnie z ówczesnymi zwyczajami stawał się jej członkiem. Mistrz nie tylko uczył zawodu ale wychowywał, żywił i ubierał. Po tym czasie chłopiec był wyzwalany na czeladnika - relacjonuje profesor Rolska kolejne szczeble złotniczej kariery.
Dwa lata tu, dwa tam
Wyzwolony czeladnik płacił cechowi florena polskiego i zobowiązywał się, że odrobi w pracowni mistrza pieniądze, które ten w niego zainwestował a nawet sumę wpłacona przy wpisie. I zaczynał kolejny etap.
- Czeladnik wyruszał w dwuletnią wędrówkę, w czasie której poznawał inne miasta i inne pracownie niż mistrzowska. Po tym czasie miał do wyboru powrót do zakładu gdzie się kształcił, albo przeprowadzkę do innego miasta. Jeśli wybrał obce, starsi z tamtejszego cechu wskazywali mu mistrza i pracownię gdzie mógł dalej się uczyć. Tak spędzał kolejne dwa lata - dodaje historyk sztuki.
Na końcu tej drogi było coś na kształt egzaminu zawodowego: czeladnik musiał zrobić tak zwane sztuki mistrzowskie.
Puchar w puchar
Dla przykładu były to dwa kielichy lub puchary „zamknięte sposobem polskim, trybowane” i włożone jeden w drugi. Pierścień złoty z „kamieniami różnemi jakoto: szmaragdem, szafirem lub rubinem”, tak aby kamień był artystycznie „zasadzony”.
Z dokumentów wiemy, że w 1647 obowiązywało wykonanie kubka knorowanego (wybijanego w guzy albo grona), pieczęci i złotego pierścienia z rubinem.
To cech określał, ile kandydat na mistrza ma czasu na pracę, dawał zgodę na wykonanie, a przede wszystkim przydzielał materiały i pieniądze.
- Po oddaniu prac ich autor urządzał dla członków cechu uroczystą kolację. I wracał do warsztatu mistrza na dwa lata. Jeśli krócej: płacił karę. Cech, by mieć pewność, że czeladnik nie wyjedzie z miasta przed jej zapłaceniem pobierał coś, co dziś byśmy nazwali zaliczką - dodaje profesor Rolska.
Złotnik, syn złotnika
Łatwiej mieli synowie złotników. Płacili połowę przy przyjęciu do cechu i ewentualne grzywny też były o połowę mniejsze - mówi pani profesor dodając, że podobnie jak synowie złotników ulgowo traktowani byli czeladnicy, którzy żenili się z córkami złotników lub wdowami po mistrzach.
Ale była pułapka. Jeśli towarzysz by się ożenił przed oddaniem mistrzowskich sztuk, mógł być wydalony z cechu.
Stanisław Eggier poślubił wdowę po złotniku Stanisławie Bożeyu. Gdy Stanisław zmarł, wdowa po nim wyszła ponownie za mąż za złotnika Sebastiana Gawęckiego. Złotnik Lorens Grabowski, uczeń Stanisława Smoleńskiego ożenił się z córką złotnika Szymona Osińskiego. Córka złotnika Jana Kupcowicza wyszła za złotnika Melchiora Mężyka. Mieli syna Melchiora Mężyka II, który był złotnikiem.
Ale były też przypadki jak pracowni Łukasza Fenta. Szkot miał warsztat przy ul. Kowalskiej. Gdy mistrz około 1649 roku zmarł, warsztat prowadziła jego żona Elżbieta.
- Cech był organizacją, która dbała o interesy złotników, ale ustalała reguły ich życia. Na przykład starsi aranżowali małżeństwa, gdy umierał mistrz i pracownia mogła pójść w obce ręce. Jeśli młody mistrz nie przedstawił cechmistrzom listu urodzenia, groziłam mu kara zamknięcia pracowni. Do cechu należeli obcokrajowcy. Bez względu na to jakiego byli wyznania, musieli uczestniczyć w najbardziej prestiżowym wydarzeniu w ciągu roku: procesji Bożego Ciała, która umożliwiała prezentację członków cechu i przede wszystkim prezentację wyrobów złotniczych. Nieobecność mistrza czy towarzysza była karana - dodaje prof. Rolska tłumacząc, jak silnie działała wówczas organizacja cechowa.
Jak trwoga, do Elżbiety
Złotnicy mieli jedną z kaplic nieistniejącej dziś fary. Jej patronką była patronka korporacji - święta Elżbieta.
Pani profesor w swojej książce przywołuje sprawozdania cechowe, w których są informacje o opłatach dla księży za msze, wydatki na wino mszalne, na piwo dla muzykantów, trębaczy i dzwonników.
Kilkaset lat przetrwały rachunki za szklane lampy, wosk, lanie świec do cechowej kaplicy, którą opiekowali się specjalnie wyznaczani mistrzowie. Było to tak ważne, że za niewypełnienie obowiązków służby kościelnej można było trafić do wieży. Różnowiercy byli od tej służby zwalniani. Nie byli od wspominanej procesji Bożego Ciała i pogrzebowych.
Autorzy aniołów
Paradoksalnie o ile wiemy ile wydali kilka wieków temu złotnicy na piwo dla muzyków kościelnych, to o autorach złotniczych wyrobów, które dotrwały do naszych czasów wiemy mniej.
Po pierwsze dopiero w latach 90. XVII wieku pojawiły się naczynia sakralne z puncami miejskimi i imiennymi złotników lubelskich. Po drugie: między ośrodkami złotniczymi trwała wymiana handlowa i lubelskie wyroby można było kupować na jarmarkach we Lwowie, Jarosławiu czy Łucku. A do Lublina przyjeżdżali kupcy z Gdańska, Poznania, Gniezna czy Śląska. Nie mówiąc o wojnach i łupach jakie wywożono z miasta.
- O tym co powstawało w lubelskich pracowniach wiemy na postawie testamentów mieszczańskich z XVI i XVII wieku oraz przeprowadzanych przez złotników wycen majątków różnych ludzi. To chochle, sztućce, serwisy srebrne, wazy, półmiski, solniczki, imbryki, tace, kałamarze, ramki do obrazów. W Wilnie zachował się srebrny kubek z puncą miejską „L” i puncą mistrzowską „ICH”. Można przypuszczać, że naczynie, które jest z 1690 roku zrobił złotnik Jan Chącki - wylicza pani profesor i wspomina dokument w XVII-wiecznych lwowskich archiwach cechowych. który mówi o szabli „złotem oprawnej, szmelcami rubinami, dyamentami sadzona” złotnika lubelskiego Dobrogosta.
Dziś trudno też prześledzić wędrówki i losy tych pięknych przedmiotów. Także sakralnych. Świeczniki, łódki na kadzidło, puszki, kielichy. Relikwiarze i monstrancje. W misterne liście akantu, połyskujące pyzatymi policzkami aniołów albo blaskiem użytych do ich wyrobu elementów cennej biżuterii.
Pewnie wiele z powstałych w Lublinie w pracowniach przy Złotej, Kowalskiej czy na Podwalu zniknęło z naszych kościołów w XIX wieku, po likwidacji i przenosinach zakonów. Kolejne wojny zacierają ślady.
Ale wiele dowodów na kunszt lubelskich złotników dotrwało do naszych czasów.
WYSTAWA
W piątek o godzinie 17 w Muzeum Lubelskim otwarcie wystawy „Złotnictwo lubelskie ze zbiorów muzealnych i kolekcji prywatnych”. Jest pierwszą w historii placówki prezentacją tego tematu. W jednym miejscu zebrane zostały wszystkie zabytki lubelskie występujące w kolekcjach polskich. Wystawie czynnej do 7 maja towarzyszy katalog obejmujący ponad 200 obiektów. Na zdjęciach przygotowania do wystawy w Pracowni Konserwacji Ceramiki i Metali Muzeum Lubelskiego.